Reakcja wielu osób na wieść o tym, że jadę do Sudanu południowego była podobna: „nie boisz się? Niechybnie jedziesz zostać męczennikiem!” W odpowiedzi na tę reakcję, powiem najpierw parę słów o tym, co sprawiło, że pojechałem do tego kraju głosić Ewangelię bez lęku i bez zbytniego pędu do szukania egzotyki.
Po pierwsze, trzeba powiedzieć o doświadczeniu ogromnej miłości Bożej, miłości Chrystusa, której doświadczyłem jako nastolatek, dzięki doświadczeniu Odnowy w Duchu Świętym. To doświadczenie przywiodło mnie do Zakonu dominikańskiego. Formacja, tradycja duchowa i intelektualna dominikanów, a także trudności życia wspólnotowego i apostolskiego, pozwoliły młodzieńczemu doświadczeniu nastolatka nabrać konkretnych form służby Bożej. Po drodze były dwa lata próby sił w Japonii, które skończyły się powrotem do Polski. Tu w kraju, konkretnie we Wrocławiu, poprzez wspólnotę w parafii św. Elżbiety, spotkałem Drogę Neokatechumenalną. Katecheza Drogi o miłości w wymiarze krzyża, potem kolejne etapy pochrzcielnego itinerarium katechumenalnego, przeżywane z braćmi i siostrami świeckimi, którzy wyruszyli w tym samym kierunku, dały mi nowe światło do zrozumienia mojej historii, moich słabości, a także do zrozumienia wielu rzeczywistości Kościoła, które wcześniej były dla mnie zakryte. By nie wspomnieć o wędrownym charyzmacie głoszenia dominikańskiego. Wśród tych rzeczywistości, szczególnie cennym jest odkrywanie Eucharystii, którą, dzięki studiom teologów ruchu liturgicznego, odnowił Sobór watykański II. Już sama Eucharystia, jako uobecnienie najwyższej miłości Chrystusa (por. J 15, 14), wystarczyłaby do wytłumaczenia, dlaczego nie bałem się jechać do Sudanu południowego. Do odkrycia Eucharystii, potrzebna jest także osobista życiowa historia, o której tu piszę. Na pewno, nie bez znaczenia dla odkrycia mocy Eucharystii była przeżyta w 2001 r. choroba raka jelita grubego. Stan jamy brzusznej był zaawansowany na tyle (węzły chłonne), że lekarze nie dawali mi więcej niż dwa lata życia. Żyję już kilkanaście lat i do dziś nie ma wyjaśnienia, jak to się stało, że odzyskałem zdrowie.
Mówiąc krótko, sądzę, że o pojechaniu do Sudanu bez lęku zadecydowało: z jednej strony doświadczenie ułomności, poznanie „na własnej skórze” tego, że moje życie jest kruche, bezradne wobec potęgi śmierci o tak wielu obliczach. Z drugiej strony, zobaczenie na własne oczy, wielokrotnie – nie tylko w przypadku raka – że Chrystus zmartwychwstały ma moc nad moją słabością, chorowaniem i nad moim umieraniem. W Jego krzyżu i zmartwychwstaniu potęga śmierci została rzeczywiście przełamana, zgodnie ze słowami Ewangelii: Kto we mnie wierzy, choćby i umarł żyć będzie (J 11, 25).
Doświadczywszy tego za darmo, jakże więc bym miał nie głosić za darmo tym, którzy doświadczają śmierci i ubóstwa, braku opieki medycznej, i co ważniejsze – braku światła duchowego, powodującego pogrążanie się w mrokach i śmierci grzechu? Tak, zobaczyłem to w ciągu ostatnich trzech tygodni – Sudan południowy jest krajem niebezpiecznym, ale nie z powodu działań wojennych, które praktycznie już ustały – jest krajem niebezpiecznym, ale dla matek rodzących, dla małych dzieci, niemających dostatecznej opieki lekarskiej… Jak powiedział mi Antonio, włoski lekarz, tercjarz franciszkański, który buduje salę operacyjną w małym szpitaliku działającym przy katedrze w Yei – Sudan południowy jest na pierwszym miejscu na świecie, co do liczby kobiet, które umierają przy porodzie…
Dlaczego akurat Sudan, kraj, który dwa i pół roku temu po długiej i krwawej wojnie odłączył się od arabskiej, muzułmańskiej północy? Do czerwca zeszłego roku (2014) przez sześć lat byłem katechistą wędrownym Drogi Neokatechumenalnej w ekipie ewangelizującej w Wlk. Brytanii. W tym czasie przyjeżdżałem do Afryki, do Zambii i Tanzanii, kilkakrotnie, by prowadzić wykłady. Pod koniec czerwca, w czasie konwiwencji katechistów odpowiedzialnych za Drogę w krajach Europy, ekipa prowadząca Drogę w Sudanie po raz kolejny prosiła o prezbitera, gdyż dotychczasowy zachorował. Nie było wolnych księży, a ja poczułem w sercu zachętę, by się ofiarować na tę misję. Zostałem zatwierdzony przez odpowiedzialnego ekipy międzynarodowej i zarazem inicjatora Drogi, Kiko Argüello. I tak stałem się prezbiterem w ekipie prowadzącej Drogę w Sudanie i, teraz, też w Sudanie południowym. Była to sobota, święto Niepokalanego Serca Maryi. Od początku, więc, czuję jej rękę, a może bardziej, Serce w tej „awanturze”…
Rzeczywistość zastana na miejscu zdecydowanie przerosła wyobrażenia, które próbowałem sobie wyrobić dzięki skąpym wiadomościom o tym utworzonym dwa i pół roku temu państwie – najmłodszym kraju świata. Spróbuję opowiedzieć o tej rzeczywistości posługując się notatkami zapisywanymi od dnia przyjazdu.
Porto san Giorgio, czerwiec 2014 r. Ekipa Sudanu powiększona o nowego prezbitera razem z o. Mario Pezzim, z ekipy inicjatorów Drogi. Ojciec Mario, jako kombonianin, zaczynał ewangelizację w Sudanie.
26 marca, czwartek – Dżuba-Gumbo.
Po wyjściu z samolotu, odczucie wejścia do ciepłej sauny. Afryka równikowa.
Zostaliśmy przywitani przez Mary, Sudankę, młodą wdowę z dziećmi, która była we wspólnocie neokatechumenalnej w Chartumie, a teraz mieszka w Dżubie. Jest członkiem parlamentu Sudanu południowego, więc mogła nas przywitać już na płycie lotniska. Przeprowadziła nas przez wejście dla VIP-ów, a potem opłaciła niemałą sumę za wizę dla naszej trójki. Terminal to niewielki hangar pełen ludzi i sposób przyjęcia pasażerów jest częściowo pod chmurką, ale już buduje się piękny, nowoczesny terminal.
Niestety nie spotkaliśmy samochodu, który wysłali po nas salezjanie. Skontaktowaliśmy się z nimi dopiero później i Mary zawiozła nas na miejsce do Gumbo. Zostaliśmy przyjęci bardzo gościnnie przez wspólnotę salezjańską, która od 2008 r. ma w tym miejscu ma duży teren poza miastem, wokół którego w ostatnich latach zaczęły powstawać duże osiedla lepianek i domków, krytych tradycyjnie długą, wyschniętą trawą, podobną do słomy, lub blachą. Są to w większości rodziny, które wróciły z uchodźstwa z sąsiednich krajów, do którego zmusiła je długa wojna południa o niepodległość od arabskiej, muzułmańskiej północy. W rozmowach słyszę o konflikcie społecznym między miejscową ludnością, w większości z plemienia Bari, dla którego Dżuba jest tradycyjnie ziemią plemienną, a całą ludnością napływową, m.in. Dinka, plemieniem, które jest u władzy. Zwłaszcza gdy chodzi o kupno ziemi. Kościół katolicki w młodej stolicy też wywodzi się z plemienia Bari…
Dom salezjanów, którym znaleźliśmy gościnę i wspaniałą braterską atmosferę. Wśród mieszkańców domu, jest kilku księży z Indii, jeden z Wietnamu i jeden z Tanzanii.
27 marca, piątek, Dżuba – Gumbo
O 7 rano Msza św. w miejscowym kościele parafii salezjańskiej, którym jest przystosowana duża, samodzielnie stojąca sala szkolna. Planowana jest budowa kościoła, zdolnego pomieścić większą ilość parafian. Dla wyobrażenia wielkości parafii, w niedzielę wielkanocną proboszcz, we dwójkę ze starszym księdzem salezjaninem, ochrzcili 121 dzieci. Po śniadaniu i modlitwach, ktoś jadący do centrum z kompleksu salezjańskiego zabrał nas do miasta. Spotykamy inną Marię, która też była w Chartumie we wspólnocie, a teraz mieszka w Dżubie. Jej mąż przeszedł operację transplantacji nerki w Egipcie.
Mary zaprosiła nas na pizzę, a potem zabrała nas do urzędu rejestrującego nowo przybyłych. Każdy nowy przybysz oprócz wizy, musi jeszcze w urzędzie się zarejestrować, co dokonuje się za pomocą – policzyłem – dziewięciu stanowisk. Biuro urzędu jest w nowym budynku, ale czuje się, że było zaprojektowane zbyt kameralnie, więc wszyscy urzędnicy i policjanci siedzą w małych pokojach, tuż obok siebie. Biurko jednego, znajduje się w pomieszczeniu, które miało być kuchenką. Kolejna suma pobrana o przybyszów do kasy państwowej. Wracając, po drodze widzimy, w jakim tempie rosną nowe budynki i hoteliki. Jeszcze dwa lata temu, kiedy David i Maria José byli tu poprzednim razem, nic nie wskazywało, że dojdzie do takiego rozwoju. Tymczasowe pokoje gościnne można było znaleźć w… domkach kontenerowych, które w razie działań wojennych można była wywieźć do sąsiedniej Ugandy. Zastanawiamy się, czy ceny w mijanych hotelikach są podobne do hotelu Panorama, w którym zatrzymaliśmy się, by napić się toniku (z chininą, uodparniającą na malarię) zaraz po wyjściu z lotniska. W Panoramie noc pokoju jedno osobowym kosztuje 150 dolarów.
Po południu Droga Krzyżowa w kościele, przyszły mamy z niemowlętami przy piersi, które będą chrzczone na Wielkanoc. Niestety wiele z nich nie ma ślubu kościelnego. Powodem jest zbyt wysokie wiano, które kandydat na męża musi przekazać rodzicom swej przyszłej żony, najczęściej w krowach. Większości młodych nie stać na wiano, a bez niego rodzinna panny młodej nie zgodzi się na ślub kościelny.
Droga krzyżowa w Gumbo
28 marca, sobota – Dżuba Gumbo
Dziś wzięliśmy udział w miesięcznym dniu skupienia lokalnego duchowieństwa, sióstr zakonnych i woluntariuszy. Miało miejsce jak zawsze u ojców kombonianów. Skupienie prowadził ks. Matthew Paga, który pracuje w lokalnym uniwersytecie katolickim. Mówił o znaczeniu krzyża, o tym, że w drodze do zmartwychwstania nie można go pomijać. Ten motyw bardzo mi się spodobał. Jeszcze w Japonii w latach 90. spotykałem sporo postaw przeciwnych, które tak naprawdę niweczą moc krzyża i wchodzą w pozycje gnostyckie, np. twierdzenie, że Chrystus zmartwychwstał wprost z krzyża… Jest taka popularna w niektórych krajach rzeźba, umieszczana w miejsce normalnego krucyfiksu w absydzie prezbiterium: Chrystus na krzyżu z wyciągniętymi ramionami, jakby zmartwychwstający… Zaprzeczanie, że Jezus przyszedł w realnym ciele, które umęczono, zabito i złożono do grobu. Ks. Matthew mówił także o przebaczeniu, nie szukaniu zemsty za wyrządzone krzywdy, śmierć bliskich.
Miesięczny dzień skupienia u kombonianów.
Skupienie, w ramach którego była także spowiedź i adoracja, zakończyło się Eucharystią. Ku mojemu smutkowi komunię udzielali sobie uczestniczący sami, tzn. każdy podchodził i sam brał z ołtarza Ciało i zamaczał je w kielichu. Widziałem już taki zwyczaj u franciszkanów w Lusace, stolicy Zambii. Jest to, dla nie znanych mi przyczyn, zatarcie istotnego znaku prezbitera przewodniczącego, który uosabia Chrystusa w Eucharystii, który 1. wziął chleb i wino 2. odmówił błogosławieństwo 3. łamał i 4. rozdawał. Nigdy w całej dwu tysiącletniej tradycji sprawowania Eucharystii nie było takiego rozwiązania, żeby uczestnicy sami sobie brali Ciało Pańskie. Jest to ślad lokalnych prób wcielania reformy soborowej po swojemu, bez rzetelnych studiów. Typowa protestantyzacja.
Po skupieniu spotkaliśmy się na nowo z Marią, która pochodzi z jednej z królewskich rodzin Dinka. Wzięła nas na obiad do tej samej restauracji, niestety z klimatyzacją (tak lubię ciepło Afryki). W restauracji spotkaliśmy jej kuzyna. Dziadek Marii miał piętnaście żon… Mieszkali na północy Południowego Sudanu. Ich rodzinna miejscowość została zniszczona całkowicie przez najeźdźców z północy (Arabów). Było to w czasie wieloletniej wojny z arabską północą, która zakończyła się ogłoszeniem niepodległości południa.
Obiad, podobnie jak w angielskich hotelach, polegał na wzięciu sobie z bufetu gorących dań. Był to typowy zestaw afrykański, ryż, ziemniaki-frytki, gotowane zielone zioła, dwa rodzaje mięsa w sosie. Była też zupa imbirowa.
Po obiedzie pojechaliśmy na górę Jabel al-Koudżur (Góra wróżbity), która wznosi się na obrzeżach Dżuby. Pomodliliśmy się o odejście wszystkich demonów z miasta i państwa, i wezwaliśmy Ducha Świętego by zstąpił i odnowił oblicze tej ziemi. Ponieważ Maria znała tę modlitwę po arabsku, zaśpiewaliśmy ją w tym języku.
W drodze powrotnej, bratanek Marii, który pełnił funkcję kierowcy, powiedział nam, że mieszkańcy Dżuby tworzą dwie grupy, które wróciły do Sudanu z uchodźstwa. Mają odmienne kultury i język i raczej nie przestają ze sobą – ci z północy znający albo przynajmniej rozumiejący arabski. Oraz ci ze wschodniej Afryki, np. Tanzanii, Ugandy, Konga – mówiący po angielsku.
29 marca – niedziela Palmowa Męki Pańskiej, Dżuba – Gumbo
Przed południem uczestniczyliśmy w miejscowej celebracji Niedzieli Męki Pańskiej i mieliśmy dzień odpoczynku.
Początek procesji Niedzieli Palmowej w Gumbo. Przewodniczy o. Jacob, z Indii, przeszło 30 lat w Sudanie.
Po południu poszedłem na spacer w miejsca, gdzie nie było ludzi i zabudowań. Uderzające jest bogactwo gatunków ptaków, wielkich i całkiem małych. Obudziły się we mnie zainteresowania ornitologiczne z młodości. Wszędzie widzi się kanie czarne i rude z charakterystycznymi ogonami w kształcie trójkąta.
Po drodze spotkałem wysokiego mężczyznę, który układał rodzaj zeriby wokół pola, które przygotowywał pod uprawę. Był bardzo przyjacielski, gdy mnie zobaczył z daleka, podniósł rękę, by mnie pozdrowić. Poszedłem trochę dalej i gdy w drodze powrotnej podszedłem do niego, chętnie wdał się w pogawędkę. Przedstawił mi obraz społeczeństwa sudańskiego. Przyjechał z wioski do Dżuby do szkół w 1999 r. i został tu. Uprawia ziemię jak jego pradziadowie. Jego plemię Bari, jak wszystkie plemiona równikowe są rolnicze, ale przychodzą plemiona koczownicze, wypasają swe stada, nie pilnują dobrze swoich krów, które niszczą ich zasiewy. Wśród plemion koczowniczych są Dinka, Nuer. Mówił też, że chrystianizacja plemion rolniczych jest łatwiejsza, bo są zawsze w jednym miejscu, podczas gdy koczownicy dziś są tu, a za roku gdzieś bardzo daleko. Obecny prezydent jest Dinka (można powiedzieć, że Dinka są u władzy). Zeriba, którą układał była właśnie po to, by uchronić plony przed bydłem. Zasieje pole na początku maja, kiedy zacznie się pora deszczowa. Będzie sadził m.in. granaty, ziemniaki i inne. Pole nie jest jego, tylko państwowe. W przyszłości chciałby posłać dzieci na studia wyższe, ale są ogromne trudności z dostaniem się. Część plonów odkłada jako żywność dla rodziny, część sprzedaje m.in. żeby mieć na pokrycie czesnego szkół swoich pięciorga dzieci, czyli od 400 do 1200 funtów sudańskich rocznie (1 USD – 7,9 według nieoficjalnego, czarnorynkowego kursu). Przynajmniej część ziarna na zasiew dostanie z pomocy państwowej.
Gdy wracałem spotkałem grupę młodych mężczyzn, którzy polowali na szczury polne. Polowanie wyglądało, bardziej niż co innego, na sposób na przyjemne i pożyteczne spędzenie razem niedzielnego popołudnia. Szczury oczywiście, jeśli by się dały złapać, poszłyby na stół. Jeden z nich przedstawił mi swój problem. Jego ojciec był zaangażowany w armii. Było doradcą dowódców, ale zmarł i teraz cała rodzina bieduje. On nie ma na czesne szkolne dla swoich dzieci.
30 marca, Wielki Poniedziałek, Dżuba – Gumbo
Dzisiejszy dzień stał pod znakiem wizyty w kurii arcybiskupiej Dżuby. Rozmawialiśmy najpierw z sekretarzem generalnym archidiecezji, potem z wikariuszem generalnym, którym jest młody biskup Santo. Rozmowa była trudna, ze zrozumiałych przyczyn nie będę jej relacjonował. Wniosek z niej jest taki, że mamy poczekać z rozpoczęciem katechez w Dżubie, aż diecezja będzie gotowa. Stanęło jedynie na tym, że mam porozmawiać z rektorem seminarium duchownego w sprawie ew. nawiązania współpracy jako wykładowca. Pan wyraźnie kieruje nasze kroki do diecezji Yei, której biskup nas zaprasza. Wielki Tydzień spędzimy w Dżubie. Wyruszymy na wschód po Wielkanocy.
1 kwietnia, Wielka Środa, Dżuba-Gumbo.
Rano przewodniczyłem codziennej Mszy św. A po modlitwach i śniadaniu Mary z jej bratankiem w roli kierowcy przyjechali do nas do Gumbo, by zabrać nas do Rajafy, miejscowości położonej siedem kilometrów od Dżuby. W drodze, która wyjątkowo jest wyłożona asfaltem, musieliśmy się przebijać przez kilka stad krów. Większość z nich była pilnowana przez pasterzy uzbrojonych w karabiny, a nawet kałasznikowy.
Rajaf to wioska, w której zaczęła się ewangelizacja katolicka w Sudanie południowym. Proboszczem jest ks. Nicholas. Wcześniej był Wikariuszem Generalnym archidiecezji. Zawsze z wielką przyjaźnią odnosi się do nas, katechistów Drogi. Chciałby w przyszłości zrobić katechezy w parafii. Pokazał nam okazały kościół, zbudowany jeszcze przez kombonianów, zanim jeszcze powstało miasto Dżuba, z myślą, że będzie on katedrą. Przy parafii buduje się dom dla dzieci ulicy, a także sierociniec dla dziewcząt, prowadzony przez siostry. Przy budowie pracują Ugandyjczycy. Mówi się, że w Sudanie Południowym, różne nacje specjalizują się w różnych dziedzinach. Ugandyjczycy – budowa. Etiopczycy – restauracje. Erytrejczycy i Somalijczycy – dostawa wody, czerpanej z Nilu do domów. Kenijczycy i Arabowie – handel itd. Zazwyczaj są oni już obywatelami Sudanu południowego. Według rozpowszechnionej opinii, rdzenni Sudańczycy, w czasie tak długich lat wojennych, oprócz wojaczki, zatracili zdolność do wykonywania jakiegokolwiek innego zawodu.
Odwiedziliśmy funkcjonujące przy parafii w Rajafie przedszkole i przychodnię lekarską, a także dwa niższe seminaria duchowne, jedno archidiecezjalne z około pięćdziesiątką chłopaków z Dżuby i okolic. Seminarzyści są teraz w domach z okazji Świąt. Drugie seminarium, położone kilometr dalej, jest między diecezjalne, z ponad setką chłopaków z całego Sudanu. Jest prowadzone przez zgromadzenie Apostołów Jezusa z Kenii. Zostaliśmy przyjęci bardzo serdecznie, zgromadzono wszystkich chłopaków w kaplicy. I poproszono nas o słowo. Dawid i Maria José powiedzieli o wierze Abrahama i nadchodzących uroczystościach paschalnych i trochę o Drodze. Ja opowiedziałem o swoim powołaniu do dominikanów i ważności powołania kapłańskiego. Po spotkaniu jeden chłopak, Gabriel, spytał się jak może wstąpić do dominikanów i poprosił mnie o kontakt mejlowy.
Nasze spotkanie w niższym seminarium w Rajafie.
Jak wspomniałem droga z Dżuby do Rajafy, jako jedyna w całym Sudanie droga dojazdowa do jakiejś miejscowości jest wyłożona asfaltem. Charakterystyczne są dwa odmienne wyjaśnienia tego asfaltu. Powód, który znała Mary, był ten, że kilka lat temu w kościele w Rajafie brała ślub córka prezydenta – który jest katolikiem, ale ma, jak słyszałem, dwie albo trzy żony – i że ten asfalt był położony z okazji ślubu. Spytaliśmy o to proboszcza, ks. Nicholasa. Okazało się, że przyszedł do parafii już po ślubie i asfaltu jeszcze nie było. Został on położony później jako praktyki szkoły budowlanej w Dżubie. Projekt sfinansował rząd USA.
Nasza ekipa z ks Nicholasem, proboszczem w Rajaf oraz Mary.
2 kwietnia, Wielki Czwartek, Dżuba-Gumbo.
W Wlk. Czwartek rano, pojechaliśmy do katedry św. Tereski z Lisieux na Mszę krzyżma. Była piękna gorąca pogoda. Po mszy krótko porozmawialiśmy z Arcybiskupem Paolino, który był serdeczny, ale wyraźnie nie chciał podejmować tematu otwarcia Drogi Neokatechumenalnej w diecezji. Praktycznie wszyscy księża, których spotkaliśmy byli raczej życzliwi, a ci, którzy znali drogę z Chartumu bardzo życzliwi. Pozostaje biskup pomocniczy Santo, który, jak nam się wydaje, „terroryzuje” diecezję, nie tylko w naszej sprawie. Jest też okoliczność, o której nie mówi się głośno: arcybiskup w tym roku odchodzi na emeryturę i będzie nowy biskup, którym raczej – sądząc po nastrojach księży – nie będzie dotychczasowy biskup pomocniczy.
Czuwanie przy ciemnicy w Wlk. Czwartek.
W Wlk. Piątek od wczesnych godzin porannych istny potop z nieba. Deszcz ustał dopiero około południa, nie było więc możności poprowadzić Drogi Krzyżowej w jednej z wiosek. Drogi stały się nieprzejezdne.
5 kwietnia, Niedziela Wielkanocna, Dżuba-Gumbo
Świętowaliśmy Wielką Noc paschalną w parafii Gumbo z parafią salezjańską, a rano pojechałem do pobliskiej wioski o nazwie Mafao, gdzie nie ma kościoła. Celebrowaliśmy w starej opuszczonej szkole, częściowo w języku Bari częściowo po angielsku. Ewangelię proklamowałem w ich języku, w połowie zatrzymałem się i spytałem, czy rozumieją, powiedzieli, że tak. W homilii opowiedziałem im historię św. Krzysztofa (http://www.kbroszko.dominikanie.pl/k.htm) i głosiłem kerygmat o zwycięstwie Chrystusa zmartwychwstałego. Do komunii przystąpiły jedynie dwie osoby – po powrocie proboszcz powiedział mi, że są to rodziny wojskowych i jest problem z ich katechizacją, gdyż nie zawsze są na miejscu. Jak bardzo potrzebują, żeby im głosić Ewangelię!
Zdjęcie z rodzinami w Mafao po Eucharystii.
6 kwietnia, Poniedziałek Wielkanocny, Dżuba-Gumbo.
W poniedziałek wielkanocny pojechaliśmy w odwiedziny do między diecezjalnego seminarium duchownego w Dżubie. Obszerny teren seminarium istnieje od lat 90. ale praktycznie dopiero od niedawna, po przeniesieniu z Chartumu i ustaniu wojny domowej, seminarium zaczyna się odbudowywać, jeśli chodzi o personel i seminarzystów, a budować, jeśli chodzi o budynki mieszkalne. Jest ok. 40 seminarzystów na filozofii i kilku na teologii. Ks. Tirle Tombe, rektor, okazał się bardzo konkretnym i oddanym ewangelizacji człowiekiem. Pochodzi z plemienia Nuba, na granicy z Sudanem płn. i jest obywatelem tego kraju. Jego brat jest również księdzem. Mam przysłać mu moje cv i informacje o wykładach. W czerwcu zbiera się komisja episkopatu ds. seminarium, która zdecyduje o mojej współpracy. Ewangelia tego dnia mówiła o Jezusie zmartwychwstałym, który czeka na uczniów w Galilei. Myślałem sobie: Yei jest naszą Galileą.
7 kwietnia, Wtorek Wielkanocny, Yei.
Tuż przed świtem (po szóstej rano) wyruszyliśmy z Gumbo do Yei. Nie byliśmy pewni czy uda nam się wydostać, gdyż w czasie deszczów droga od terenu zajmowanego przez salezjanów do ulicy asfaltowej zostaje przecięta przez rwącą rzeczkę. Arupe, bratanek Mary, nie mógł się przedostać Toyotą SUV, za to Toyota Land Cruiser salezjanów pokonała przeszkodę w miarę bez problemów. Arupe zabrał nas na jeden z palców targowych Dżuby, skąd odchodzi komunikacja do Yei. Są to Land Cruisery kompanii Eden, mającej w mieście najlepszą opinię, zabierające maks. 12-14 osób. Jazda trwała 5 i pół godziny, z krótkimi przystankami na ubikację – panie na lewo panowie na prawo – albo kupno mango. Wytrzęsło nas nieźle, ale jechaliśmy w dobrym towarzystwie i bez upału i typowego czerwonego kurzu, dzięki niedawnym deszczom. Pasażerowie to w większości młodzi ludzie, także małżeństwo z małym dzieckiem. Wracali do Yei po świętowaniu Wielkanocy z rodziną w Dżubie.
W Yei wysiedliśmy przed katolicką katedrą Chrystusa Króla, która znajduje się tuż przy wjeździe do tego niedużego miasta. Czekał już na nas ks. Emmanuel, kanclerz diecezji, zwany tutaj sekretarzem generalnym. Kilka lat temu, David spotkał się z nim przypadkiem w Chartumie i od tego czasu ks. Emmanuel konsekwentnie przecierał ścieżki umożliwiające nasz przyjazd do diecezji Yei. Wygodny nocleg w domkach gościnnych i smaczny obiad był już przygotowany na terenie sekretariatu (kurii) diecezji.
Wieczorem celebrowaliśmy Mszę św. z siostrami werbistkami w ich kaplicy. Wśród sióstr jest też s. Weronika, Słowaczka, która jest lekarzem. Jest słynna opowieść o św. Janie XXIII i przełożonej generalnej sióstr tego zgromadzenia, które oficjalnie nosi nazwę Zgromadzenie Sióstr Ducha Świętego. Przy pewnej okazji generalna sióstr podeszła do Papieża, przedstawiając się: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, jestem przełożoną Ducha Świętego”. „Bardzo mi miło – miał odpowiedzieć święty papież – kłania się pokorny wikary Pana Jezusa”. Dowiedziałem się od sióstr, że w ramach posoborowej odnowy, jedna z kapituł generalnych tego zgromadzenia, zmieniła tytuł przełożona generalna lub matka generalna na lider zgromadzenia (Congregational leader). Dopytałem się, czy to bezpośrednia konsekwencja rozmowy z Papieżem. Podobno nie, delegatki na kapitułę chciały uniknąć wrażenia, że ta funkcja jest czymś ponad innymi siostrami (ang. superior – dosł. wyższa, ponad), albo że jest matką sióstr. Myślę jednak, że w tle decyzji kapituły stała gdzieś zabawna rozmowa ze świętym papieżem Janem. Siostry są w Yei od pięciu lat. Prowadzą klinikę, gdzie leczą malarię, biegunkę tyfoidalną, zapalenia płuc, a także choroby skórne, włączając w to trąd i infekcję powodowaną przez robaki, które wchodzą pod skórę i powodują rany. Dowiedziałem się przy okazji, że bieliznę i ubrania suszone na wolnym powietrzu dobrze jest prasować. Gorące żelazko usuwa ew. larwy tego robaka, które w suszącej się bieliźnie mogą znaleźć się dzięki muchom. W sobotę 18 kwietnia zostanie otwarta porodówka. Jedna z sióstr, rodem z Papui Nowej Gwinei w Oceanii, jest doświadczoną położną. Wysoka śmiertelność przy porodzie w tym kraju wiąże się z tym, że Sudanki najczęściej rodzą w domach. Wraz z otwarciem oddziału porodowego, trzeba będzie jeszcze zrobić akcje propagandową, by kobiety przyjeżdżały rodzić do kliniki.
Katedra w Yei w dzień powszedni.
8 kwietnia, Środa Wielkanocna, Yei.
Dziś rano celebrowaliśmy mszę św. w katedrze. Na dziesiątą zaplanowane było spotkanie z biskupem Erkolano. Jego patron, św. Erkolan jest patronem Peruggi, z której pochodzi David. Po śniadaniu pomodliliśmy się laudesami z godziną czytań. Otworzyliśmy też Ewangelię na „chybił trafił” – był to Magnificat Maryi. Punktualnie o 10-tej stawiliśmy się w domu biskupa. Spotkanie z nim było czymś z wielu powodów wspaniałym. Mieszka w domu, którego otoczenie, proste, ale zarazem oficjalne, z dużym przystrzyżonym trawnikiem i flagami Sudanu południowego i Watykanu, przypomina wchodzącym, że tu mieszka ktoś ważny. Na progu domu, czekała na boso gospodyni biskupa. Sam biskup przyjął nas z wielką serdecznością, na którą, mam wrażenie, coraz trudniej nas stać w Europie, przytłoczonych techniką i nowoczesnością. Sama rozmowa była poprowadzona przez biskupa z wielką sztuką, tak, żeby nie od razu przejść „ad rem”, ale jednocześnie wyczyścić pole pod konkretną rozmowę. Była prowadzona w taki sposób, że w trakcie jej trwania, mimo okazanej na początku serdeczności biskupa i zapewnień, że modlił się i czekał na nasz przyjazd, nie byłem pewny, jaki będzie ostateczny wynik. Na zakończenie śpiewałem w sercu razem z Maryją Magnificat, biskup widzi Drogę jako jeden z charyzmatów, które mogą przyczynić się do wzrostu wiary w jego diecezji. Diecezja Yei została założona ponad 25 lat temu i biskup Erkolano, jest jej pierwszym biskupem diecezjalnym. Czeka nas jutro spotkanie z kilkoma proboszczami okolicznych parafii, by przedstawić im Drogę. Spodziewamy się też przyjazdu o.Andrzeja Dzidy, polskiego werbisty, nowo mianowanego proboszcza w pobliskiej Lainya, z którym jesteśmy w telefonicznym kontakcie.
Maria José i David z ordynariuszem Yei, biskupem Erkolano Lodu Tombe.
10 kwietnia, piątek, Yei.
Wczorajsze spotkanie z księżmi w bardzo dobrej atmosferze. Obecny był też biskup Erkolano, który z naturalną prostotą i pokorą, ale też autorytetem, włączył się w rozmowę po naszej katechezie na temat Drogi Neokatechumenalnej. Cudowne było słyszeć jego zdanie o tym, że nie należy zakładać, że ktoś, kto nauczył się katechizmowych pytań i odpowiedzi nie musi koniecznie mieć wiary, że wiara potrzebuje wzrostu.
Dzisiaj proboszcz katedry ks. Thomas zaprosił nas na spotkanie z miejscowymi katechistami. Parafia katedralna Yei obejmuje kilkanaście kaplic misyjnych wokół Yei, katechiści mają zadanie animacji życia religijnego przy tych kaplicach, przede wszystkim organizacji Mszy, gdy raz na kilka niedziel przyjeżdża ksiądz. Były obecne trzy języki: angielski z tłumaczeniem (dla niektórych) na j. bari oraz arabski, który rozumieli wszyscy (oprócz mnie). Ponieważ jednak David mówił katechezę z rysunkami, którą dobrze znałem, więc wiedziałem, o czym mówi.
13 kwietnia, poniedziałek, Yei.
W sobotę przez dwie godziny mówiliśmy w miejscowym radiu katolickim “Easter” w Yei o Drodze Neokatechumenalnej, o wierze, o zjednoczeniu z Chrystusem. W drugiej części programu odpowiadaliśmy na telefony słuchaczy, które były bardzo liczne. Głównie w języku bari, tłumaczone przez prezentera.
Kawa przed rozpoczęciem audycji.
W niedzielę rano przewodniczyłem angielskiej (głównej) mszy św. w katedrze w Yei, wypełnionej ludźmi. Duch Święty pomógł mi głosić z mocą, wbrew mojej naturze, nawet krzycząc o Bożej miłości i miłosierdziu. Głosiłem moc imienia Jezusa, a także oczywiście treść obrazu „Jezu ufam Tobie”, który wisi na ścianie tuż pod krzyżem w prezbiterium katedry.
Dziś rano wyjechała Walencji, do chorej mamy, Maria José. Jej mama miała kilka dni temu atak serca i operację ratującą życie. Z Davidem pozostaniemy w Yei do niedzieli, mamy jeszcze zaplanowane spotkania z różnymi grupami parafii katedralnej. W niedzielę jedziemy do Lainya na instalację nowego proboszcza o. Andrzeja SVD. W poniedziałek ruszymy do Dżuby, by być tam przynajmniej kilka dni przed 23 kwietnia (samolot Davida). Ponieważ zmieniły się moje plany, będę potrzebował załatwić parę spraw w Dżubie, a potem wrócę na cały maj do Yei.
Planujemy przyjechać tu ponownie w październiku, by zacząć katechezy w parafiach diecezji Yei.